Autor: Karolina Kowalska

2016-04-15, Aktualizacja: 2016-04-22 12:05

Andrzej Seweryn: Nie chcę teatru chwalonego przez prasę, ale z pustą widownią

Andrzej Seweryn obchodzi w kwietniu 70. urodziny, ale zamiast zbierać laury podczas uroczystego benefisu, wyjdzie na scenę jako rozgoryczony bohater Becketta. Dlaczego? M. in. o to zapytaliśmy aktora i dyrektora Teatru Polskiego w Warszawie tuż przed premierą "Krappa".

Przed nami premiera sztuki „Krapp” Samuela Becketta, w której gra Pan główną rolę. Zbiega się ona z Pana 70. urodzinami. Ten wybór, w tym momencie życia, ma dla Pana szczególne znaczenie?

Rzeczywiście, premiera „Krappa” w Teatrze Polskim zbiega się z moimi urodzinami, nie uniknę więc tego, że rozmowy o przedstawieniu będą się toczyć w tym właśnie kontekście. Chcę jednak podkreślić, że gram w spektaklu razem z Antonim Ostrouchem, znakomitym aktorem i bardzo cieszę się z jego udziału w tym projekcie. Przedstawienie reżyseruje Antoni Libera, znany ze swojego ogromnego wkładu w popularyzację twórczości Becketta w Polsce, który jest gwarantem realizacji tekstów zgodnie z intencją autora. Obaj z reżyserem znajdujemy się w takim momencie życia, w którym uznaliśmy, że warto właśnie teraz pochylić się nad tym mądrym i głębokim tekstem.

Nie ukrywam, że dla Teatru Polskiego znaczenie ma także fakt, że w spektaklu występują tylko dwie osoby. Bardzo chciałbym, żebyśmy wystawiali na Scenie Kameralnej sztuki, w których gra po dziesięciu aktorów, ale to ze względów ekonomicznych nie zawsze jest możliwe. Jak pani widzi, na wybór sztuki wpłynęło więc kilka czynników, moje urodziny mają tutaj najmniejsze znaczenie.



© Szymon Starnawski

Andrzej Seweryn podczas próby "Krappa"


Ten wybór może być odbierany jako zaskakujący. Pan, aktor z wielkimi sukcesami, wychodzi na scenę jako rozgoryczony i rozczarowany człowiek.

Trzeba jednak pamiętać, że wypowiadam się o świecie słowami kogoś innego - to jest tekst Becketta, nie mój. W przedstawieniach takich, jak: „Szekspir Forever” , „Cygan w Polskim” czy „Burza” mówię o świecie inaczej - mniej gorzko. Teatr ma za zadanie przekazywać najróżniejsze myśli i punkty widzenia. Tak gorzkiego tekstu od czasów „Końcówki” Becketta, którą również robiliśmy wspólnie z Antonim Liberą, w Teatrze Polskim nie było. Uważam, że takich artystycznych perspektyw także nie należy unikać. Teatr to miejsce ważnych, skłaniających do refleksji pytań – u Becketta są one zadawane w sposób szalenie szlachetny. Nie jest on bowiem podważającym wszystko nihilistą, interesuje się światem, ludźmi, staje w ich obronie. Czechow jest wciąż bardzo popularny, jego sztuki są w kółko grane, a przecież wszystkie są niezwykle smutne. A czy którakolwiek z tragedii greckich jest wesoła? Teatr jest także od tego, od tych momentów zadumy.

Czyli nie utożsamia się Pan z tą postacią?

Z każdą postacią utożsamiam się tylko na pewnej płaszczyźnie i na pewien czas. Pracując nad rolą, w sposób naturalny uzupełniam mój aktorski warsztat o doświadczenia płynące z osobistych przeżyć - zarówno, kiedy gram cierpiącego z miłości do młodej osoby Arnolfa, jak i wtedy, gdy gram Króla Leara zdradzanego przez córki.
Jako postać wypowiadam słowa, które mógłbym powiedzieć osobie, którą kochałem, albo osobie, która mnie zdradziła. Przy „Krappie” oczywiście też czuję, że ten tekst jest mi bliski. Niektóre fragmenty są mi bliższe teraz, niż jeszcze kilka lat temu. Ale nie jestem Krappem. Utożsamiam się z nim na 50 minut i wprowadzam widza w jego świat.

Słynna jest już inscenizacja „Krappa” w wykonaniu Tadeusza Łomnickiego z 1989 roku. Myśli Pan o tym, że nieco starsi widzowie będą te wykonania porównywać?

Oczywiście, wszystko można porównywać. Ale tak jak Tadeusz Łomnicki, Harold Pinter, Klaus Maria Brandauer i ja jesteśmy zupełnie innymi osobami, tak i nasze role się różnią. Poza tym żyjemy w odmiennych okolicznościach historycznych, pracujemy nad tą rolą w różnych momentach swojego życia. Pinter na przykład, grając Krappa, nie mógł już chodzić, to było jego ostatnie wystąpienie publiczne. Niedługo potem umarł. Z kolei z Krappem Tadeusza, a właściwie z jedzonymi przez niego na scenie bananami, wiąże się legenda, że aby sprowadzić je do Polski, musiał interweniować sam Beckett. W tamtych czasach banany były rzadkością - ludzie widząc je na scenie, żartowali i cieszyli się, że przynajmniej aktor mógł sobie pojeść (śmiech). A serio mówiąc, to uważam za niezwykle cenne korzystanie z dorobku poprzedników.


© Bartek Syta



Właśnie minęło pięć lat, od kiedy objął Pan fotel dyrektora Teatru Polskiego. Ta rocznica skłania do podsumowań?

Naturalnie. Często sięgam pamięcią do początków, czasów, kiedy otrzymałem propozycję objęcia dyrekcji Teatru Polskiego. Mieszkałem wtedy jeszcze we Francji i nie byłem w stanie przewidzieć wszystkich wyzwań, które postawi przede mną nowa funkcja. Zaskoczył mnie na przykład stan świadomości widza i aktorów w Polsce. Spotkały mnie też niespodzianki związane z systemem pracy w polskim teatrze. Mam jednak poczucie, że w dużym stopniu realizuję to, co wydaje mi się słuszne. Teatr został postawiony na nogi, także dzięki otaczającej mnie ekipie, z dyrektorem Markiem Szyjko na czele. Teraz o Polskim mówi się zupełnie inaczej, niż 5 czy 6 lat temu. To miejsce, do którego się chodzi. Zmieniło się nasze postrzeganie w ocenie publicznej. Staliśmy się rozpoznawali na mapie teatralnej kraju. Widzowie wiedzą, czego mogą się po nas spodziewać, ale mam nadzieję, że czasami udaje się nam ich zaskoczyć, chociażby obecnością u nas „Pożaru w Burdelu”. Słowem, należę do szczęśliwych i usatysfakcjonowanych dyrektorów i jestem gotowy kontynuować swoją misję, jeśli taka propozycja zostanie mi ponownie złożona.


© Szymon Starnawski



Obejmując tę funkcję mówił Pan, że chce teatru otwartego na publiczność, alternatywne grupy teatralne i propozycje z Europy Wschodniej, miejsca dialogu i ścierania się racji. Udało się to zrealizować?

Tak, w ogromnym stopniu. W Teatrze Polskim odbywają się liczne debaty, fora dyskusyjne, prowadzimy współpracę z uniwersytetem, organizujemy cykle „Goście w Polskim”, „Listy w Polskim”, zapraszamy do nas także dzieci i fanów poezji. Tu się naprawdę dużo dzieje, czasami sami jesteśmy zaskoczeni, jak wiele.

Gdy obejmował Pan swoje stanowisko, nagłówki gazet krzyczały, że będzie Pan robił czystkę i reanimował truposza. Teraz prasa stała się Polskiemu przychylniejsza?

Bywa różnie, ale nie chciałbym robić teatru, który jest bardzo chwalony przez krytykę, ale z pustą widownią. Tej natomiast nam nie brakuje.
Na pierwszych dziewięciu przedstawieniach „Króla Leara” mieliśmy komplety. To jest razem około 6300 widzów. W tym roku do końca marca Teatr Polski odwiedziło ponad 40 tysięcy widzów. To chyba coś znaczy. Są przedstawienia, które zbierają mniejszą publikę, ale należy pamiętać, że nasza scena jest bardzo wymagająca. Mamy 700 miejsc na widowni. To największa scena w Warszawie. Ona wymaga szczególnego repertuaru. To nie jest scena, na której można wystawić każdy tekst, a obrana przez nas główna linia, skupiona na klasyce, jest utrzymana i w moim odczuciu - słuszna. Oczywiście publiczność nie jest jedynym kryterium, ale bardzo istotnym. Są przedstawienia, które bardzo cenię, uważam za wartościowe, a nie znalazły takiego odzewu u publiczności, na jaki bym liczył. Należy sobie również zadać pytanie, czy polska publiczność jest teraz w ogóle zainteresowana polską klasyką, np. tekstem takim, jak „Sen srebrny Salomei”. Czy na taki spektakl znaleźlibyśmy widza?


© Bartek Syta



Może zatem warto postawić na modnych, współczesnych dramaturgów?

Jeśli znajdę współczesny, wartościowy tekst, to jestem pewien, że go zrealizujemy. Czasami mamy na spektaklu 300 widzów i nam się wydaje, że to marny wynik, a w przypadku innych teatrów to byłyby dwie pełne widownie. Trudno mi powiedzieć, czy jakaś sztuka Sary Kane, nawet świetnie zrobiona, by się u nas sprawdziła. Coś, co działa w jednym miejscu, nie musi sprawdzić się wszędzie. Są też pewne przyzwyczajenia dotyczące miejsc – nie ma najmniejszych powodów, żebyśmy zmieniali linię repertuarową teatru. Jestem przekonany, że nasi widzowie nie mogą narzekać na nudę.

W ostatnim czasie mamy do czynienia z przypadkami, kiedy władze państwowe nie przyznają dotacji teatrom, nie ze względu na ich poziom artystyczny, tylko światopogląd artystów. Co Pan sądzi o takich działaniach?

Na pewno trzeba pamiętać, że jesteśmy odpowiedzialni za pieniądze publiczne, które dostajemy. Podkreślam, że pieniądze publiczne, czyli należące do wszystkich. Dostajemy je nie tylko od tych, którzy głosowali na partię obecnie rządzącą, ale też od jej przeciwników. I przedstawiciele władz mają pełne prawo dopytywać, co się z tymi pieniędzmi dzieje. Dobrze jednak jest, kiedy równocześnie artyści są obdarzeni zaufaniem.
Jeśli zostaliśmy mianowani na takie funkcje, to powinniśmy otrzymać pewien kredyt zaufania. I jeśli zdarzają się takie sytuacje, że pieniądze są odbierane nie ze względów artystycznych, tylko światopoglądowych, to jest to oczywiście oburzające i nie powinno mieć miejsca, gdyż zubaża się naszą scenę teatralną i ogranicza kontakt widza z kulturą.


Za nami tegoroczny Międzynarodowy Dzień Teatru. Anatolij Wasiljew w swoim manifeście, przygotowanym na tę okazję, zaznacza, że teatr jest nam potrzebny w każdym aspekcie naszego życia, bo jest w stanie o wszystkim opowiedzieć. O czym Pan chciałby jeszcze mówić w teatrze?

Do końca mojej dyrekcji chciałbym zrealizować jeszcze kilka ważnych, klasycznych tekstów, aby widzowie mogli się z nimi w pełni zapoznać. Po co? Po to, żeby stali się mądrzejsi, szlachetniejsi, mieli okazję do szeroko zakrojonej edukacji i upiększania swojego wnętrza. Przynajmniej ja tak to widzę i w taki sposób korzystam z teatru.

A gdybym miał Pan napisać sztukę – o czym by ona była?

O tym, że warto kochać, że warto być tolerancyjnym, że nienawiść jest złem, jest głupia i destrukcyjna. Że dialog jest ważniejszy niż agresja. Czyli o takich paru banalnych sprawach, o których mówią od setek lat po stokroć mądrzejsi niż ja.

Mówimy wzniośle o teatrze, ale na jego życie składają się przede wszystkim aktorzy, którzy obecnie nie mają chyba łatwego życia za jego kulisami.

Rzeczywiście, świat się zmienił. Kiedyś aktor mógł pracować w teatrze, otrzymywać pensję i żyć z tego na normalnym poziomie, grać przez dwa tygodnie jedną sztukę, nagrać słuchowisko dla radia, zrobić rolę w Teatrze Telewizji i miał się dość dobrze. Dziś z tego, co zarabiają ludzie w teatrze, niełatwo jest wyżyć. Są co prawda aktorzy, którzy zarabiają lepiej, ale nikt nigdy nie powie, że nie chciałby zarabiać więcej. W związku z tym aktorzy często szukają zarobków gdzie indziej, co może wprowadzić w ich życie i pracę chaos. Jeśli chodzi o sam rozwój aktorów, to muszę przyznać, co zresztą mówię od czasu do czasu swoim aktorom, że nie jestem typem dyrektora „biorącego pod skrzydła”. To zbyt skomplikowana machina, żebym ja miał jeszcze czas na to, by każdego z moich aktorów prowadzić i dbać o jego rozwój artystyczny. Staram się interweniować kiedy trzeba, dzielić się refleksjami, uwagami.
Na pewno tym młodym nie zazdroszczę, bo obecnie trzeba być bardzo mądrym i świadomym już na bardzo wczesnym etapie, aby móc odpowiednio poprowadzić swoją karierę. Oni są pozostawieni sami sobie i nie każdy jest w stanie sobie z tym poradzić. Moje pokolenie wchodziło od razu pod skrzydła starych aktorów, którzy nas prowadzili, dawali nam uwagi, opiekowali się nami, jeśli dyrektor nie miał na to czasu.

To działało zupełnie inaczej niż teraz. Myślę też jednocześnie, że nie można się obrażać na tych tzw. aktorskich celebrytów. Ich popularność sprawia, że ludzie chcą przyjść do teatru, a to jest dobre. To już rola władz teatru i reżysera, by nie było to tylko nazwisko, ale niosło też ze sobą wartość artystyczną. Publiczność będzie w stanie szybko wykryć kabotyństwo. Chyba, że przyszła tylko po to, by z bliska zobaczyć Kubę Wojewódzkiego, który zresztą świetnie zagrał rolę Allana Felixa.


© Bartek Syta



Przed nami premiera filmu „Ostatni rodzina” o rodzinie Beksińskich, w którym gra Pan rolę malarza Zdzisława Beksińskiego. Jak wspomina Pan pracę nad tym filmem?

Jako fantastyczną pracę we wspaniałej ekipie - ze świetnie przygotowanym reżyserem i doskonałymi aktorami. To była bardzo mądra produkcja. Film jest już prawie zmontowany, mam nadzieję, że będzie pokazywany na festiwalu w Gdyni, a w październiku trafi do kin. Jestem też bardzo szczęśliwy, że praca nad tym filmem dała mi możliwość przyjrzenia się bliżej twórczości i fascynującemu, choć niełatwemu, życiu Beksińskiego.

Rozmawiała Karolina Kowalska, dziennikarka warszawa.naszemiasto.pl
Zdjęcie główne: Bartek Syta
  •  Komentarze

Komentarze (0)